Dzień przed wyjazdem zanotowałam krótki zapisek o tym, jak się denerwuję, jaka jestem podekscytowana i jak zżera mnie trema – choć nawet nie wiem, przed czym. Napisałam: „Potworny stres odbiera mi radość podróży – ale może bez niego cała ta przygoda straciłaby sens?”
Kilka godzin później wstałam, dzielnie chwyciłam swój paszport i walizkę i ruszyłam w nieznane. Już sama podróż była dla mnie interesującym doświadczeniem. „Latanie jest dziwne – pisałam w którymś z samolotów – wolałam zdecydowanie wersję przedstawianą przez Jamesa Barriego. Lotniska też są dziwne i nie mają ogólnych zasad. Należy się z góry nastawić, że każde jest inne. W Monachium czułam się jak w gigantycznej galerii handlowej, a w Chicago jest tak, jakby samo lotnisko było odrębnym miastem, które żyje swoim życiem.” Pewne jest jedno – gdziekolwiek by się nie było, zawsze jest tam pełno ludzi, którzy uśmiechają się niezależnie od pory dnia i są chętni do pomocy, gdy tylko okaże się im paszport. Jest też mnóstwo wyczerpanych podróżnych, którzy czują się (i wyglądają), jakby ich przeciągnięto przez mielarkę do mięsa.
Zabawne wydaje mi się to, że ochrony lotniska wcale nie obchodzi to kim się jest, tylko co się przy sobie ma. Przykładowo – byłam na lotnisku w Chicago i zauważyłam coś co mnie zaciekawiło, więc zrobiłam temu zdjęcie telefonem (sama już dokładnie nie pamiętam co to było). Zaraz napadła na mnie czarnoskóra kobieta w mundurze, żebym nie robiła jej żadnych zdjęć i natychmiast usunęła to, które już mam. Oczywiście ja wcale nie miałam jej zdjęć, ale mimo to postąpiłam zgodnie z jej poleceniem. W międzyczasie okazało się, że wystąpiły jakieś problemy z dokumentami pani Kasi, więc obie trafiłyśmy do małego, brudnego pomieszczenia, obok stanowiska ochrony, pełnego dziwnie wyglądających ludzi, zwierząt w klatkach podróżnych i kilku zmęczonych pasażerów, którzy – zapewne tak jak my – trafili tam przez nieporozumienie. Czekałyśmy tam dosyć długo, aż wreszcie postanowiłam sprawdzić, czy nasze bagaże nie pojawiły się w tym czasie na taśmie. Wyszłam więc z tej „osobliwej strefy”, ale nie zdążyłam zrobić trzech kroków, a już drogę zagrodziła mi ta sama pani ochroniarz, którą spotkałam wcześniej. Próbowałam jej wyjaśnić, że idę tylko po bagaże i że nie chodzi nawet o dokumenty moje, tylko mojej towarzyszki podróży, ale kobieta była nieugięta. Wcale nie chciała słuchać moich wyjaśnień – poprosiła mnie o paszport, a gdy tylko wyjęłam go z torebki, ukazując zaledwie rąbek całego dokumentu, puściła mnie, nie sprawdzając nawet jego ważności.
Będąc już w ostatnim samolocie (z Chicago do Greenbay) zapisałam następującą notatkę: „Przez mgłę i obłoki przedzierają się szczyty amerykańskich drapaczy chmur. Między nimi, na gorących asfaltowych drogach pałętają się malutkie – niczym mrówki – samochody. Patrząc na to wszystko przez samolotową szybę, zdałam sobie sprawę, że to nie sen – to dzieje się naprawdę, a Chicago, nad którym właśnie przelatuję stanowi tylko zalążek tego Wielkiego Świata, który mnie wita.”
Będąc już na miejscu poczułam się nieco skrępowana. Wszystko wydawało się być inne – samochody, drogi, po których jeździły, drzewa, które mnie otaczały, ludzkie głosy i spojrzenia też – choć wyrażały te same, dobrze mi znane emocje, ale w zupełnie inny sposób. Nagle moja pewność siebie odeszła, a wykrztuszenie chociaż słowa po angielsku sprawiało mi ogromną trudność, więc uśmiechałam się i potakiwałam, mimo że nie rozumiałam wszystkiego co ktoś do mnie mówił. Otuchy dodały mi słowa Johna, który widząc moje skrępowanie powiedział „i tak jesteś od nas wszystkich lepsza. Bo znasz polski i angielski – nawet jeśli nie w pełni – a my znamy tylko angielski, a o polskim nie mamy pojęcia.” Automatycznie się uśmiechnęłam i odetchnęłam z ulgą, rozumiejąc, że nie muszę – a nawet nie powinnam – czuć na sobie żadnej presji. Potem John dodał jeszcze jedno zdanie, które bardzo zapadło mi w pamięci i które towarzyszyło mi przez całą moją podróż.
„Whole live i an adventure… and this is part of it.”
Tak zaczęła się moja wielka podróż, która miała dla mnie przede wszystkim wymiar psychologiczny. Nigdy bym nie przepuszczała, że kilka tygodni spędzonych w zupełnym odcięciu od wszystkiego, co na co dzień mnie otacza, może tak diametralnie zmienić moje myślenie na wiele spraw.
Przede wszystkim, już po kilku dniach spędzonych na terenie USA, stało się dla mnie jasne, że większość stereotypów, w które wierzymy to bzdury. Amerykanów można – moim zdaniem – opisać w trzech słowach: uśmiechnięci, pełni energii i rodzinni. Amerykańska „family” jest najważniejszą i podstawową jednostką w życiu każdego człowieka. Mama, tata i dzieci… oraz sztab dziadków, babci, kuzynek, cioci i wujków… działają jak jeden, dobrze naoliwiony organizm. Ja również przez kilka tygodni stałam się jednym z trybików w rodzinie Bowersów. Niki (wysportowana i radosna mama), Jamie (wysportowany i zabawny tata), ośmioletnia Zayda (również wysportowana i pełna energii) oraz piętnastoletnia Ariana (określająca samą siebie, jako „totally unfit”) sprawili, że to lato na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Zadziwiająca okazała się być również natura. Kiedyś pierwszym, automatycznym skojarzeniem z Ameryką były drapacze chmur, ogromne miasta i tłumy ludzi. Teraz są to sarny, gigantyczne jeziora i gęste lasy – niemal puszcze – pełne majestatycznych orłów i jeleni. Wychodząc na spacer, w ciągu dziesięciu minut, można było spotkać nawet pięć saren. Ta bliskość natury, którą bardzo odczuwałam (być może dlatego, że dom, w którym mieszkałam był położony właściwie w lesie i miał własne dojście do jeziora), sprawiła, że moje wyobrażenia o Wielkim Świecie diametralnie się zmieniły. Zrozumiałam, że prawdziwy urok Ameryki kryje się właśnie w tej niezwykłej potędze przyrody.
Niedaleko naszego domu było pole, a zaraz obok niego mieszkała pewna kobieta. Spotkałam ją po raz pierwszy, kiedy wraz z Arianą i Zaydą poszłyśmy oglądać zachód słońca. Była niska i krępa, a liczne zmarszczki na jej twarzy sugerowały nie najmłodszy wiek. Miała ona obok domu małą zagrodę z krowami (które wcale nie wyglądały, jak polskie krowy), kucykiem i osiołkiem. Zayda była nimi zachwycona, więc spędziłyśmy tam kilka minut, aż wreszcie kobieta wyszła się z nami przywitać. Rozmawiałyśmy chwilę, kiedy nagle z lasu wybiegło kilka saren. Biegały po polu, które powoli zatapiało się w zachodzącym słońcu, a kobieta zniknęła znów w swoim domu i po jakimś czasie wróciła z miską pełną jedzenia. Zaczęła wołać w stronę saren. „Joe!” – wykrzykiwała, aż wreszcie najmniejsze ze zwierząt odłączyło się od reszty, podbiegło, pozwoliło się pogłaskać i w kilka sekund opróżniło zawartość miski. Spotykaliśmy czasem tę kobietę, ale zawsze zapominaliśmy zapytać ją o imię, więc nazywaliśmy ją „The Dunkey Lady”. Nigdy nie poznałam – i zapewne już nie poznam – jej prawdziwego nazwiska.
W czasie wycieczek do Greenbay i Milwaukee, podczas podróży samolotem, na paradzie z okazji Independence Day, czy nawet na spacerach w okolicach mojego Florence miałam okazję poznać naprawdę wiele osób. Począwszy od czarnoskórej pani ochroniarz w Chicago, przez Dunkey Lady, aż do grupy amerykańskich żołnierzy, których spotkałam we Frankfurcie, w drodze powrotnej, każdy z nich pozostawił we mnie cząstkę siebie i sprawił – być może nieświadomie – że pisząc to wszystko uśmiecham się.
Wiele osób po powrocie pytało mnie, co najbardziej mi się podobało, albo co najlepiej zapamiętam z tej podróży. Myślę, że mimo wielu niezwykłych rzeczy, które widziałam i przygód, które przeżyłam, najbardziej urzekło mnie właśnie to niesamowite i pozytywne nastawienie ludzi. Normalne jest tam, że każdy się wzajemnie szanuje i jest dla siebie po prostu miły. Normalne jest, że spędza się razem czas w bezproblemowej, „luźnej” atmosferze. Nikt się nie dziwi, że starsza pani karmi sarny, albo że nieznajomy podejdzie na ulicy, by powiedzieć, że podoba mu się twoja koszulka – czego też miałam przyjemność doświadczyć. Ludzie są po prostu otwarci i zadowoleni. Na standardowe pytanie „how are you?” po prostu należy odpowiedzieć „good” – i czasem to słowo, zapewnienie kogoś, że jest dobrze, sprawia, że w naszej psychice też wszystko staje się łatwiejsze.
Jestem ogromnie wdzięczna za to wszystko, co przeżyłam tego lata. W tym miejscu warto zwrócić kilka słów do pani Kasi Jurkowskiej, jej męża Johna, całego ciała pedagogicznego, Bowersów i wszystkich, których miałam okazję poznać podczas mojej podróży – dziękuję, za możliwość przejścia tak cennej lekcji charakteru, która niewątpliwie wpłynęła w znacznym stopniu na moją osobowość i nastawienie do świata. Przygody to jedno – i zdecydowanie mi ich tego lata nie brakowało – ale o wiele ważniejszymi rzeczami, które przywiozłam z Ameryki są wspomnienia, spokój i optymizm, którego nauczyłam się od ciepłych i otwartych Amerykanów.
Krótka fotorelacja w galerii – zapraszam.